Interesujące zjawisko - zaparowane szyby zajęły mnie tak bardzo, że na parkingu zdążyłam tylko włączyć porządne grzanie. Ruszyłam ochoczo w mrok, omijając zgrabnie elkę, szykującą się do parkowania równoległego. Skręciłam w Mościckiego i tu Brochów po zmierzchu okazał się dziką doliną.
Od razu, roczny kierowca zaczął utyskiwać na kiepskie oświetlenie głównej drogi osiedla. Stare bloki po lewej, krzaki po prawej. Dalej ogródki, dzikie pola i tory kolejowe. Taka to trasa, pełna zygzaków, wiedzie do centrum miasta. Teraz w dodatku padał deszcz ze śniegiem.
Jechałam coś 45 km/h, wytężając wzrok koło przystanku i na wszystkich przejściach. Byłam już za skrzyżowaniem z Topolową, gdy otoczyła mnie nieprzenikniona ciemność. We wstecznym miałam światła jakiegoś forda, naprzeciw, po lewej sznur świateł samochodów wracających z miasta.- To mi ma wystarczyć na drodze krętej, wijącej się pod górę między ogródkami działkowymi? - poczułam popłoch. Obserwowałam auta po lewej stronie, by nie wjechać na ich pas, pod prąd, a jednocześnie skoncentrowałam się, nasłuchując, czy z prawej strony nie szoruję kołami o pobocze.
"Czarno, czarno - a oni jakoś dają radę?" Na to musi być sposób... "O?!" Niekoniecznie zapaliłam światła mijania. Jeszcze sekunda koncentracji, sięgnęłam dłonią do gałki po lewej stronie. Pstryk! I stała się jasność. Przed maską pojawiły się nagle białe linie oznaczające krawędź jezdni, a przede mną wyrósł ponury wiadukt kolejowy, wsparty na dwóch solidnych filarach. Ten sam, przed którym zawsze starannie hamuję, bo droga pod nim to wąskie gardło, zygzak, idealny dla stworzenia stłuczki. A więc światła. "Idiotko! Idiotko!" - zgrzytałam zębami, jadąc do skrzyżowania z Gazową i Karwińską.