Za trzy miesiące będziemy pewnie siedzieli w cichym bukowym lesie, na rdzawych liściach i zajadali smakołyki z wigilijnego stołu. A jeszcze nie zostało spisane to, co się działo od stycznia. Ani ostatnie mrozy zimy, ani pierwsze upały wiosny. Czas zaczął pędzić jak mój samochód, który w pewnej chwili stał się nieodłączny, konieczny, choć kudy mu tam do swobodnej kolei...
Czas pędzi. Zuzia już nie jeżdzi w przyczepce, Adam ma nowy rower, po tym jak pewien "przedsiębiorca" ukradł mu słynną niebieską kolażówkę (śledztwo wykazało, że był to menel z okolic torowiska przy Krakowskiej, lecz w poprzemysłowej dżungli ślad się w końcu urwał ), a Izie w tym roku nic nie ukradli. Samorząd tutejszego Przyodrzańskiego Kraju z uporem wykupuje i remontuje linie kolejowe, i wiele wskazuje na to, że wycieczki rowerowe będą u nas częstsze. A ponieważ gdzie rower nie może, tam auto pośle, wczesną wiosną mieliśmy kilka wycieczek tam, skąd trudno wrócić autobusem, a kolej jeszcze w krzakach. Miało to wiele zalet, ale nie miało uroku.
Potwierdzam, że było w tym roku kilka ważnych wyryp.
Jakoś dajemy radę wstać rano, rowery się nie psują, tylko słońce zwala z nóg. Stacje kolejowe coraz ładniejsze, ale coraz rzadziej służą sprzedaży biletów. W Świebodzicach na dworcowym okienku wisi szyld "Kasa pomocy społecznej" (i można płacić kartą), w Chojnowie jak w salonie, ale też bez kasy, a w Wałbrzychu-Szczawienku - niegdyś symbolu upadku stacji - człowiek się zastanawia, czy nie powinien chodzić w kapciach a la zamek wawelski, bo odrestaurowana hala robi wrażenie kaplicy. Swojsko pozostało na linii do Milicza i Krotoszyna, ledwie wyremontowanej, a już przeznaczonej do naprawy.
Zuzia pokonuje na rowerku 20 km. Iza na kursie jazdy. Wrocław terroryzują chmary hulajnożników elektrycznych. Od zeszłorocznego lata 2018, czyż nie minęła cała epoka?